Temat urodził się jakiś czas temu i powraca. Chodzi o
definicję „robienia czegoś” dla środowiska. Mam poczucie, że jest zbyt dużo
pogardy wewnątrz środowiska, ciśnienie na konkretną opcję i jakiś dziwny pęd do
wchodzenia w „główną” opcję. Ale po kolei…
Możemy się spierać, chociaż to bezcelowe, która forma aktywizmu
jest ważniejsza. Piszę, że bezcelowe, bo mam swój pogląd na te sprawy. Dysonans
pojawia się w momencie, gdy ludzie działający w realu, zarzucają aktywistom
internetowym „nic nierobienie”. Nie rozumiem takiego podejścia. Ludzie, którzy
tworzą treści do sieci, są w moim odczuciu równie ważni, co ludzie działający
na ulicach czy w instytucjach. Właściwie to w odniesieniu do dzisiejszych trendów
społecznych ma nawet większą wagę i siłę, niż agitowanie na ulicach. Zwłaszcza na poziomie organicznego budowania grup wokół pomysłów, koncepcji czy idei. Obie formy
są ważne i powinny się wzajemnie wspierać, przenikać. Rozbicie tego, wzajemne
pretensje, niczego nie ułatwiają.
Mam z tym poważny problem. Nie chodzi o to, że nie chcę iść
w stronę aktywizmu w poza sieciowej rzeczywistości. Chcę i na swój sposób do
tego dążę. Jednak wiem, że dewaluując to, co robią ludzie na FB, YT czy w
innych mediach społecznościowych, forach czy stronach internetowych nie przysłużę
się niczemu, a jedynie mogę napsuć krwi.
I to nie jest tak, że to, o czym piszę wyssałem z palca.
Obserwuję społeczności ateistyczne na zachodzie i widzę jak to tam działa.
Znacząca większość dzisiejszych aktywistów to aktywiści on-line. W tym kierunku
idzie przesył informacji, idei i największe ruchy społeczności. Selektywnie i
konkretnie. Wybitne jednostki z czasem wychodzą, biorą udział w debatach, zlotach
i spotkaniach. Nie zarzucają jednak swojej aktywności on-line, bo wiedzą i
pamiętają skąd przyszli. Jest też cała masa ludzi, którzy robią tylko do sieci.
Nie planują wyjścia na ulicę czy uczestnictwa w życiu stowarzyszeń lub
fundacji. I nikt ich z tego powodu nie traktuje mniej poważnie, jeśli mają coś
ciekawego i ważnego do powiedzenia.
Jest też druga strona. Wszyscy wielcy zachodniego ateizmu
robią mnóstwo rzeczy do sieci. Dawkins, Harriss, Dennett, Randi żeby wymienić
tylko kilku. To ludzie z ugruntowaną pozycją w środowisku. Wszyscy prowadzą, w
ten lub inny sposób, działania w mediach społecznościowych, mają swoje blogi, kanały
na YT. Bo w tym jest siła, tylko trzeba ją okiełznać i wykorzystać.
Tymczasem, odnoszę wrażenie, że w Polsce nadal nie docenia
się siły tego medium, jako kreatora postaw, medium, które może wpływać na masy
i kreować trendy czy zmieniać całe społeczeństwa. Może do tego jeszcze nie dojrzeliśmy. Może nie traktujemy Internetu,
jako poważne i ważne medium, bo się go boimy, nie ufamy i uważamy go za śmietnisko.
Nie wiem. Ale uwagi pod adresem ludzi aktywnych w sieci pod tytułem „nic nie
robisz”, podczas gdy Ci ludzie wkładają serce i mnóstwo czasu, własnych
zasobów w tworzenie treści, budowanie stron i docieranie do ludzi, jest
samobójem.
Jeśli dla kogoś funkcjonowanie wyłącznie w Internecie jest
naturalne, nie ma planów wychodzenia na ulicę czy uczestnictwa w
sformalizowanych grupach, to powinien dostawać takie samo wsparcie całego środowiska. Jeśli ktoś idzie swoim rytmem, swoją drogą, chce się rozwijać i
nie wyklucza żadnej drogi – dlaczego mu nie pomóc. Jeśli ktoś nie ma zacięcia
do takiej formy aktywizmu, woli iść i fizycznie, realnie budować mosty i
budynki – super. Ale dyskredytacja czy dewaluowanie którejkolwiek z opcji nie
powinna mieć miejsca. Fundacje i stowarzyszenia powinny wspierać czysto
on-linowe inicjatywy…tak jak Internet często promuje ich działania. Zamknięcie
tych dróg jest błędem.
Oczywiscie mówimy cały czas z perspektywy wartości treści i przekazu. Nie rzucam hasełek dla każdego jełopa, który chce sie pohuśtać na ateistycznej huśtawce czy na sekularnej karuzeli...mówimy o ludziach poważnie podchodzących do tematu.
I wybaczcie mi, ale uważam, że w dzisiejszych czasach,
więcej można zrobić na poziomie budzenia świadomości, docierania do pojedynczych
ludzi w sieci. To, co kiedyś robiono w klubokawiarniach czy klubach
dyskusyjnych dziś ma miejsce w sieci. Nie zrobisz tego tak szybko, tanio i
skutecznie w „realu”. Spróbuj dziś ściągnąć setkę ludzi na spotkanie bez wcześniejszego
zaangażowania ich on-line – zapomnij. Musisz im coś dać, żeby przyszli. A jak możesz
to im dać za free – tym lepiej. Tyko, że to są koszty…w wirtualnym świecie, częściej
liczone w godzinach pracy niż w tysiącach złotych.
Dlatego nie ma we mnie zgody na przechył w żadną ze stron.
Będę funkcjonował on-line, dopóki będę miał na to czas i siłę. Nie wykluczam i
planuję pójście dalej. Zarówno w działaniach w Internecie, jak i w realu.
Wszystko ma jednak swoją cenę i rozwój jest w moim przypadku kompromisem, nie
kapitulacją. I czuję, że to jest właściwa droga.
Mógłbym to jeszcze podeprzeć argumentami kongwinistycznymi i
pojęciami z zakresu fenomenologii…ale to, kiedy indziej J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz