Każdemu z nas, prędzej czy później umrze ktoś bliski. Wszyscy
gdzieś z tyłu głowy mamy tego świadomość. Na temat własnej śmierci – także. Jak
sobie z tym radzić na poziomie koncepcyjnym, jak argumentować żałobę, obchodzenie
rocznic śmierci i czy w ogóle ateista powinien to robić? To ostatnie pytanie
wynika bezpośrednio z nieuzasadnionego zawłaszczenia procesu żałoby przez
religie. Dlaczego nieuzasadnionego…zacznijmy, zatem…
Religijna pretensja
Wszystkie chyba religie, a na pewno te, które ja znam, obiecują
jakąś formę życia po śmierci. W obrazie ogólnym wygląd to tak, że śmierć jest początkiem
nowego życia, kolejnego etapu egzystencji. Jeśli akceptuje się kredo i doktryny
danej religii, to kolejne życie ma być lepsze i pełniejsze od tego doczesnego.
I nie ważne czy mówimy o życiu wiecznym doktryny chrześcijańskiej, raju
islamskim, czy buddyjskiej reinkarnacji – jeśli żyjesz zgodnie z wytycznymi
religii – kolejne życie jest lepsze.
Wiele religii wytworzyło specjalne mechanizmu pocieszające. Na
przykład w chrześcijaństwie, można być oprychem i socjopatą całe życie i
wystarczy na łożu śmierci zaakceptować Jezusa, jako swojego zbawiciela, Raj
gwarantowany. W islamie gwarantujemy sobie raj poprzez męczeńską śmierć w
obronie wiary lub w trakcie wojny o te wiarę.
Zatem potencjalne lepsze życie po śmierci w
najpopularniejszych religiach można uzyskać bardzo łatwo i każdy może je
otrzymać. I tutaj tkwi hipokryzja dotycząca religijnej żałoby.
Jeśli wierzysz, że bliska Tobie osoba jest w „lepszym
miejscu”, znalazła się w raju – skąd potrzeba opłakiwania i smutku. Zwłaszcza egzaltowanego
w rytuały i teatralne pozy. Jest mu lepiej, jest w lepszym miejscu, – o co ryk?
Czy naprawdę wierzysz w to, co mówisz, skoro płaczesz? Całą Twoją osobę powinna
wypełniać radość! Drogi są dwie – albo nie wierzysz naprawdę w to, co chrzanisz
i podskórnie czujesz, że nie ma żadnego raju; albo boisz się, że mimo
spełnienia warunków odstąpienia raju – bliski poszedł do mitycznego piekła. W
ten czy inny sposób, jako osoba religijna, poprzez żałobę, w moim odczuciu,
podważasz szczerość swojej wiary i zasadność religii…bo jak inaczej wytłumaczyć
to, że ważniejsze w takim momencie stają się Twoje osobiste emocje i odczucia
niż to co zapewnia Twoja religia?
Śmierć…
…zawsze powoduje, że czujemy się inaczej. Nie definiuję
konkretnego uczucia, bo to indywidulana sprawa. Nie można jednak zaprzeczyć, że
świadomość śmierci bliskiej osoby powoduje w nas zmianę emocjonalną. I ta
zmiana jest prawdziwa. Jest osobista, jest wewnętrzna, ale nie można zaprzeczyć,
że zachodzi i jest faktem. Zawsze, gdy napotykamy na swojej drodze śmierć, to
przypomina nam ona o tym, że jest to nieunikniony koniec każdego z nas. I to dokłada
do naszego stanu, czasem nieświadomą, cegiełkę smutku i refleksji.
Nie zależnie od tego czy wierzysz w jakieś historyjki o
Raju, Edenie, Walhalli czy Olimpie, to śmierć jest końcem życia. Jest też
końcem relacji między Tobą a osobą, która odeszła. Im te relacje były
silniejsze, tym smutek, żal i przygnębienie większe. Te emocje mogą być
sztucznie gaszone, łagodzone poprzez zapewnienia różnych kultów o życiu po
śmierci czy tym, że się spotkacie w kolejnym życiu. Jest to jednak w moim odczuciu
kłamstwo. Nikt nie wie, co się dzieje z naszą świadomością po śmierci, wszelkie
relacje „śmierci klinicznej” nie mają żadnej wartości dowodowej, jako silnie
emocjonalne relacje osobiste. (Chętnych zapraszam do mojego wpisu
w temacie NDE oraz samodzielnych eksploracji i wyciągania wniosków). Dlatego
twierdzenie o posiadaniu jakiejkolwiek wiedzy na ten temat jest zwykłym domysłem,
łagodnie określając.
Nie twierdzę, że wiara w takie historyjki nie pomaga –
niektórym na pewno tak. Jeśli jednak podchodzimy realnie do tematu, to nie ma
podstaw, by sądzić, że po śmierci coś jest. I w moim odczuciu taka wiara niesie
za sobą kilka negatywnych kwestii. Ale o tym może, kiedy indziej.
Jak zatem, jako osoba niewierząca w Boga i życie pozagrobowe
może obchodzić żałobę czy rocznicę śmierci byłej osoby?
Żałoba
Ateista uważa, że śmierć jest końcem. Nie ma nic „potem”.
Dlatego jedyną pozostałością po osobie zmarłej są wspomnienia i spuścizna
pozostawiona żyjącym.
Dlatego, po pierwsze – ateista przezywa żałobę, czyli stan smutku
i braku po śmierci bliskiej osoby. Można nawet powiedzieć, że może ją przeżywać
głębiej i bardziej dotkliwie, bo nie jest ten stan łagodzony bajkami o życiu po
śmierci.
Po drugie – wspominanie zmarłego jest jedyną formą
utrzymania go „przy życiu”. Zatem jeśli dana osoba znaczyła dla nas wiele, to wspominanie
jej w celu podtrzymania wspomnień jest chyba jedyną opcja na uczczenie jej
życia.
Bo kluczem do jakikolwiek ceremonii czy rytuałów związanych
ze śmiercią powinna być celebracja życia, nie ugniatanie się w fakcie śmierci.
Dlatego według mnie najlepszym i najbardziej pełnym, w
sensie ateistycznego, poza metafizycznego sposobu oddawania czci zmarłym jest
ich wspominanie, powodowanie, że żyją w naszych wspomnieniach dzięki wspólnym
chwilom lub dzięki temu, co pozostawili po sobie.
Mnie osobiście w ciągu ostatnich kilku lat dotknęły trzy
śmierci. Jedna dość odległej osoby, ale była ona dla mnie wielkim autorytetem,
i dwóch członków najbliższej rodziny.
Pierwszą był zmarły w 2008 roku George Carlin. I tak
naprawdę, mimo faktycznej śmierci jest on cały czas obecny w moim życiu.
Poprzez swoje występy, książki i płyty. To jest ten typ fanowskiej nieśmiertelności,
jaką się obdarza wielkie osoby. Z tym, że nie dajemy nic idolowi, on nie żyje, –
dajemy jego, sobie samym.
Dwie pozostałe osoby to był mój dziadek i mój ojciec. Nie
będę wchodził w detale, ale wiem, że wspomnienia trzeba pielęgnować, bo
zanikają. Ale to jest kwestia czysto indywidualna i powinna wynikać z własnej
potrzeby, nie z zewnętrznego wymogu.
Dlatego powiem tak.
Śmierć jest naturalnym i nieuniknionym elementem kończącym
nasze życie. Zbytnie skupianie się na niej, zarówno w odniesieniu do własnej
osoby, jak i do śmierci bliskich nie przynosi prawie żadnych korzyści. Wspominanie
życia zmarłego może pomóc ukoić smutek po stracie bliskiej osoby, może też
powodować otwarcie się ran, jakie ta śmierć spowodowała. Jest bardzo
indywidualna i osobista sprawa.
W moim odczuciu właściwsze jest obchodzenie urodzin zmarłej
osoby, niż jej śmierci. Z prostego powodu – nie powinniśmy celebrować śmierci, tylko
życie, a takie szczegóły jak powód spotkania czy rytuału (nawet świeckiego) ma ogromne
znaczenie.
Jeśli mnie ktoś zapyta jak to robić? Nie wiem. Każdy ma inne oczekiwania, co innego chce osiągnąć takim rytuałem. Nie chcę i nie będę w tych kwestiach żadną wyrocznią. Jeśli chcesz spotkać się z bliskimi i czytać pamiętniki czy listy zmarłej osoby – super. Jeśli chcesz samotnie wypić flaszkę wina przeglądając wspólne fotografie – też fajnie. Jeśli chcesz zrobić wystrzałową imprezę na 200 osób i całą noc przy dużej ilości alkoholu opowiadać o przygodach, perypetiach i zabawnych momentach, które razem spędziliście – zajebiście. Cokolwiek Ci pasuje.
Pamiętajmy jednak o dwóch ważnych rzeczach – smutek i żal po
śmierci bliskiej osoby jest równie naturalny jak sama śmierć – nie oznacza to, że
musi w to być zaangażowany jakikolwiek kult, religia czy rytuał. Nie dajmy się
otumanić żadnym kościołom czy religiom, że tylko one zagwarantują nam właściwe
ceremonie honorujące śmierć.
Drugą rzeczą jest to, że wszystko, co robimy dookoła śmierci bliskiej osoby
robimy dla żywych i to nimi powinniśmy się martwić, ich wesprzeć i na nich się
skupić. To pozostających przy życiu chcemy wesprzeć i powinniśmy według mnie skierować
ich jak najszybciej w stronę życia – wiemy jak kończy się skupianie się na śmierci.
Wpływ psychiki na nasze zdrowie jest faktem naukowym, a duchowość jest
właściwością człowieka nie dogmatem religijnym. Stąd, jeśli chcemy celebrować zmarłego
człowieka, to spróbujmy uczcić jego życie, nie jego śmierć.
Takie mam spojrzenie na ten temat, jako ateista. Pamiętajcie,
że to moje podejście. Nie twierdzę, że to fakty, prawda i jedyna możliwa droga.
To niech każdy rozstrzygnie samodzielnie.
Amen J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz