środa, 11 marca 2015

Głos Ateisty: Jestem bogiem!

Zatrzymać konie! Oczywiście nie wierzę w żadnego boga. Ale bardzo często słyszę - „Jeśli jesteś sam dla siebie największym autorytetem to jesteś swoim bogiem. A jeśli jesteś swoim autorytetem i wierzysz w siebie, to nie jesteś ateistą – masz boga i tym bogiem jesteś Ty.”

Z takimi ludźmi się nie rozmawia, bo to strata czasu i zapewne będą próbowali nas wkręcić w jakieś filozoficzne rozważania nad naturą człowieka, zlekceważą różnicę między zaufaniem, a wiarą, pomiędzy tym, że wierzę w swoje możliwości, a tym, że wierzę bez dowodów w mitologicznego czarownika.

Sprawa jest prosta i nie będę wiele na ten temat pisał.

Jeśli przeniesiemy się na poziom ogólności, możemy boga pojmować dwojako.
Z jednej strony mamy jakiś byt. Osobowy lub nieosobowy byt, siłę, która wpływa na losy wszechświata, albo są im obojętne. Kluczem do tego podejścia jest to, że traktujemy boga jako siłę ponad naturą, poza regułami fizycznego świata. I taką wizję boga odrzucamy jako ateiści z całej siły.

Z drugiej strony – mamy koncepcje boga. Czyli zestaw pojęciowy, który nam mówi o tym czym jest bóg, jakie ma cechy i co według danej wykładni boga powinien w odniesieniu do tego bytu robić człowiek. I koncepcja boga jest jak najbardziej prawdziwa. Istnieje i ma wpływ na miliardy ludzi na ziemi. Na różne sposoby, z rożnym natężeniem – ale ma. I istnieje.

Znowu, na pewnym poziomie ogólności – bóg, zgodnie z wykładnią jego setek definicji jest po prostu bytem, siłą nadprzyrodzoną, która jest początkiem i końcem istnienia, ostatecznym autorytetem i sędzią. I co tam sobie jeszcze absolutnego wymyślimy. Bo bóg jest ucieleśnieniem idei absolutnej, totalnej i ostatecznej.

Wróćmy teraz do wypowiedzi naszego wierzącego ze słomy. Czy ktokolwiek może być sam dla siebie największym autorytetem? Zapewne by mógł. Tylko, że ta autorytarność własna nie bierze się z powietrza. W procesach socjalizacji, wychowania, przyjmujemy pewne wzorce, uczymy się pewnych zachowań. Na pewnym etapie życia obejmujemy te wzorce kontrolą. Decydujemy, przynajmniej w części, które z przyswojonych wzorców są korzystne dla nas, a które przeszkadzają, hamują nas. I biorąc pod uwagę nie tylko dobro własne (jeśli nie jesteśmy socjopatami czy psycholami), ale też otaczając nas ludzi, zmieniamy, modyfikujemy, akceptujemy lub odrzucamy pewne postawy. W tym zakresie jesteśmy dla siebie autorytetem, w sensie ostatniego „sędziego” własnych wyborów. Ale nie jest to jednoznaczne z „największym” i „niepodważalnym” autorytetem, jaki jest przedstawiany w koncepcji boga. Bo jeśli przedstawi się nam dobre wzorce, lepsze niż nasze – jesteśmy gotowi do rewizji naszego podejścia – otwieramy się na rozwój, ewolucję czy nawet całkowitą przemianę naszego podejścia. Robimy to autorytarnie wobec samych siebie – tak. Ale to nie jest autorytarność rzędu boskiego. Nie jesteśmy nieomylni, nie operujemy na absolutach. Oczywiście, jeśli traktujemy samych siebie jak rozumne istoty, nie jak wymagające ciągłej opieki dzieciaki, które bez pasa nad drzwiami rozwaliłyby wszystkie zabawki.

A co z tą wiarą w samych siebie i swoje osądy? Czy to oznacza, że jesteśmy dla siebie bogami i dlatego, jeśli wierzymy w samych siebie, to nie możemy nazwać się ateistami? Jak już napisałem – nie jesteśmy w stu procentach pewni swoich osądów. Dopuszczamy błędy, ciągle korygujemy swoje postawy i zachowania. A użyte w tym sformułowaniu słowo „wiara”, „wierzyć” ma nas zakręcić do myślenia w sposób, w jaki o tym pojęciu myślą ludzie wierzący w niebiańskiego tatusia. Jak ładnie rozróżnia te kwestie Andre Comte-Sponville (w książce „Duchowość Ateistyczna”) – to jest różnica między wiarą, a wiernością; między poddaniem się cudzemu osądowi, a zaufaniu w swoje własne możliwości i oceny. Bo jeśli mówię, że wierzę w siebie, to oznacza, że pokładam zaufanie w swoje możliwości, w swój potencjał, w swoją wytrwałość w dążeniu do wyznaczonego celu. To zupełnie inny typ wiary, niż oddanie się pod rygor religijnych przykazań, wątpliwej moralności i pozbawionych jakichkolwiek podstaw przekonań. Nie mylmy tych pojęć i nie dajmy się złapać w te wnyki, celowo zastawione w celu pomieszania tego, jak myślimy i co przez to rozumiemy.

Jest uniwersalne lekarstwo na takie zabiegi. Kilka razy już na nie wskazywałem – precyzujmy niejasne sformułowania. Jeśli ktokolwiek zaatakuje nas takimi stwierdzeniami – poproście o doprecyzowanie pojęcia boga i pojęcia wiary. Zakładam, że na tym etapie, przynajmniej połowa dyskutantów odpadnie; reszta albo sama się zakręci wyjaśnieniami, podając Wam na tacy nóż do wsadzenia im w głowy, albo będą chcieli wyciągnąć od Was te definicje. Możecie im je dać – ale uważajcie, bo ta taca się lubi odwrócić i rękojeść noża może znaleźć się w ręku oponenta. Jeśli nie masz sprecyzowanych w głowie pojęć wiary i boga – najwyższy czas poświecić chwilę i się nad tym zastanowić. Ludzie poświęcają tym pojęciom całe życia – poświęćcie kwadrans...żeby ten nóż, nie był dla Was zagrożeniem.


No chyba, że macie dyskusję z wierzącymi w ogonie...wtedy, nie ma sprawy. Dzięki za lekturę :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz