Zatrzymać konie!
Oczywiście nie wierzę w żadnego boga. Ale bardzo często słyszę
- „Jeśli jesteś sam dla siebie największym autorytetem to jesteś
swoim bogiem. A jeśli jesteś swoim autorytetem i wierzysz w siebie,
to nie jesteś ateistą – masz boga i tym bogiem jesteś Ty.”
Z takimi ludźmi się
nie rozmawia, bo to strata czasu i zapewne będą próbowali nas
wkręcić w jakieś filozoficzne rozważania nad naturą człowieka,
zlekceważą różnicę między zaufaniem, a wiarą, pomiędzy tym,
że wierzę w swoje możliwości, a tym, że wierzę bez dowodów w
mitologicznego czarownika.
Sprawa jest prosta i
nie będę wiele na ten temat pisał.
Jeśli przeniesiemy
się na poziom ogólności, możemy boga pojmować dwojako.
Z jednej strony mamy
jakiś byt. Osobowy lub nieosobowy byt, siłę, która wpływa na
losy wszechświata, albo są im obojętne. Kluczem do tego podejścia
jest to, że traktujemy boga jako siłę ponad naturą, poza regułami
fizycznego świata. I taką wizję boga odrzucamy jako ateiści z
całej siły.
Z drugiej strony –
mamy koncepcje boga. Czyli zestaw pojęciowy, który nam mówi o tym
czym jest bóg, jakie ma cechy i co według danej wykładni boga
powinien w odniesieniu do tego bytu robić człowiek. I koncepcja
boga jest jak najbardziej prawdziwa. Istnieje i ma wpływ na miliardy
ludzi na ziemi. Na różne sposoby, z rożnym natężeniem – ale
ma. I istnieje.
Znowu, na pewnym
poziomie ogólności – bóg, zgodnie z wykładnią jego setek
definicji jest po prostu bytem, siłą nadprzyrodzoną, która jest
początkiem i końcem istnienia, ostatecznym autorytetem i sędzią.
I co tam sobie jeszcze absolutnego wymyślimy. Bo bóg jest
ucieleśnieniem idei absolutnej, totalnej i ostatecznej.
Wróćmy teraz do
wypowiedzi naszego wierzącego ze słomy. Czy ktokolwiek może być
sam dla siebie największym autorytetem? Zapewne by mógł. Tylko, że
ta autorytarność własna nie bierze się z powietrza. W procesach
socjalizacji, wychowania, przyjmujemy pewne wzorce, uczymy się
pewnych zachowań. Na pewnym etapie życia obejmujemy te wzorce
kontrolą. Decydujemy, przynajmniej w części, które z
przyswojonych wzorców są korzystne dla nas, a które przeszkadzają,
hamują nas. I biorąc pod uwagę nie tylko dobro własne (jeśli nie
jesteśmy socjopatami czy psycholami), ale też otaczając nas ludzi,
zmieniamy, modyfikujemy, akceptujemy lub odrzucamy pewne postawy. W
tym zakresie jesteśmy dla siebie autorytetem, w sensie ostatniego
„sędziego” własnych wyborów. Ale nie jest to jednoznaczne z
„największym” i „niepodważalnym” autorytetem, jaki jest
przedstawiany w koncepcji boga. Bo jeśli przedstawi się nam dobre
wzorce, lepsze niż nasze – jesteśmy gotowi do rewizji naszego
podejścia – otwieramy się na rozwój, ewolucję czy nawet
całkowitą przemianę naszego podejścia. Robimy to autorytarnie
wobec samych siebie – tak. Ale to nie jest autorytarność rzędu
boskiego. Nie jesteśmy nieomylni, nie operujemy na absolutach.
Oczywiście, jeśli traktujemy samych siebie jak rozumne istoty, nie
jak wymagające ciągłej opieki dzieciaki, które bez pasa nad
drzwiami rozwaliłyby wszystkie zabawki.
A co z tą wiarą w
samych siebie i swoje osądy? Czy to oznacza, że jesteśmy dla
siebie bogami i dlatego, jeśli wierzymy w samych siebie, to nie
możemy nazwać się ateistami? Jak już napisałem – nie jesteśmy
w stu procentach pewni swoich osądów. Dopuszczamy błędy, ciągle
korygujemy swoje postawy i zachowania. A użyte w tym sformułowaniu
słowo „wiara”, „wierzyć” ma nas zakręcić do myślenia w
sposób, w jaki o tym pojęciu myślą ludzie wierzący w
niebiańskiego tatusia. Jak ładnie rozróżnia te kwestie Andre
Comte-Sponville (w książce „Duchowość Ateistyczna”) – to
jest różnica między wiarą, a wiernością; między poddaniem się
cudzemu osądowi, a zaufaniu w swoje własne możliwości i oceny. Bo
jeśli mówię, że wierzę w siebie, to oznacza, że pokładam
zaufanie w swoje możliwości, w swój potencjał, w swoją
wytrwałość w dążeniu do wyznaczonego celu. To zupełnie inny typ
wiary, niż oddanie się pod rygor religijnych przykazań, wątpliwej
moralności i pozbawionych jakichkolwiek podstaw przekonań. Nie
mylmy tych pojęć i nie dajmy się złapać w te wnyki, celowo
zastawione w celu pomieszania tego, jak myślimy i co przez to
rozumiemy.
Jest uniwersalne
lekarstwo na takie zabiegi. Kilka razy już na nie wskazywałem –
precyzujmy niejasne sformułowania. Jeśli ktokolwiek zaatakuje nas
takimi stwierdzeniami – poproście o doprecyzowanie pojęcia boga i
pojęcia wiary. Zakładam, że na tym etapie, przynajmniej połowa
dyskutantów odpadnie; reszta albo sama się zakręci wyjaśnieniami,
podając Wam na tacy nóż do wsadzenia im w głowy, albo będą
chcieli wyciągnąć od Was te definicje. Możecie im je dać – ale
uważajcie, bo ta taca się lubi odwrócić i rękojeść noża może
znaleźć się w ręku oponenta. Jeśli nie masz sprecyzowanych w
głowie pojęć wiary i boga – najwyższy czas poświecić chwilę
i się nad tym zastanowić. Ludzie poświęcają tym pojęciom całe
życia – poświęćcie kwadrans...żeby ten nóż, nie był dla Was
zagrożeniem.
No chyba, że macie
dyskusję z wierzącymi w ogonie...wtedy, nie ma sprawy. Dzięki za
lekturę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz