Jak zapewne wiecie,
a przynajmniej część z Was – pracuję w dużej firmie. Dla
dodania smaczku – firma ma swoją siedzibę w centrum zła w
Warszawie, czyli w Mordorze. Jak ktoś nie kojarzy, to zapraszam do
analizy strony na FB – Mordor
na Domaniewskiej.
Pracuję w tej
firmie do 2008 roku, więc mój wyrok jest długotrwały...zwłaszcza,
że nie zmieniłem od początku celi (czytaj Działu), w którym
pracuje. Moje obowiązki ewoluowały, zmieniały się, tak jak ja,
jednak nadal tam pracuje i muszę przyznać – jestem zadowolony!
Macie pewnie z tego powodu pewien dysonans. Ja też momentami tak się
czuję. Bo jak można lubić pracę w międzynarodowej korporacji,
operującej prawie wyłącznie dla zysku i jednocześnie mówić, że
jest się indywidualistą z pewną dozą nonkonformizmu...i być
zadowolonym. Już Wam tłumaczę…
Żeby nie było
niedomówień – nie mówię o pracy w sprzedaży. To nie moja
bajka. Mówię o tak zwanych operations, czyli działach
operacyjnych, które powodują, że się maszynka kręci, działa
oliwiona potem i krwią małych trybików.
Sceptycznie…

I powiem Wam
szczerze, że mnie to dziwi…
Mówimy, że
potrafimy żyć w szybko zmieniającym się świecie; deklarujemy
gotowość do nauki, rozwoju i wyzwań. Tymczasem wystarczy
pierdnięcie paniusi z HR i wszyscy obłożnie chorzy! Ogonki pod
brzuszki i uciekamy, ale tylko trochę...bo nie wiadomo. No właśnie
– nie wiadomo! Bo reagujemy na niewiadomą jak na apokalipsę. Nie
chcę bronić korporacji. Mają swoje za skórą i mogłyby traktować
lepiej ludzi. Ale to trochę tak jakbyście głaskali po główce
budowlańca, który co prawda robotę robi, ale nie wiecie czy dacie
radę mu zapłacić, a nie macie gwarancji czy jutro nie zapije i
oleje rozgrzebaną łazienkę, jak mu powiecie, że nie macie kasy…
.jpg)
Z drugiej strony –
stańcie kiedyś w pozycji korporacji. Spróbujcie! Tracicie kasę,
nie zarabiacie, firma stoi w miejscu. Firma w takiej sytuacji nie
potrzebuje pracownik, których można szybko i tanio zamienić, bo
wykonują powtarzalną robot od kilku lat...i nic ponadto! Firma
poszuka i zostawi tych ludzi, którzy wnoszą do firmy wartość, coś
dodatniego. I tutaj wracam do indywidualizmu.
Indywidualnie…
Oczywiście wiele
zależy od tego jak wygląda Wasz łańcuch dowodzenia. Czy macie na
tyle silną pozycję, żeby okazjonalnie wychylić łepek i pokazać
się Dyrektorowi, jako ten co robi coś więcej? Bo bez tego możecie
pakować kartonik. Mrówki, trybiki są potrzebne – owszem. Ale ich
cechą jest łatwa zastępowalność i wszystko zależy od tego, czy
potraficie udowodnić, że bez Was maszyna stanie, albo przynajmniej
znacznie zwolni. Tylko nie oczekujcie, że ktoś przyjdzie i to
sprawdzi, gdy przyjdzie fala zwolnień. Co to, to nie. Na to, czy
taka fala Cię ominie pracujesz codziennie. Najlepiej pracuje się
gdy znajdziesz sposób by wykonywać swoje obowiązki tak, żeby
sprawiały Ci frajdę. Wszystko jest w głowie i wcale nie oznacza to
oszukiwania samego siebie czy ulegania korporacyjnym maglowaniom.
Chodzi o zwykłą integralność. Podpisujesz umowę na wykonanie
konkretnych zadań – dlaczego nie zrobić tego w taki sposób, żeby
nie dość, że sprawiło by Ci to przyjemność (nawet niewielką)
to jeszcze pokazując, że można inaczej. A czasem nawet lepiej,
sprawniej i przy mniejszym wysiłku. Często gdy odkurzasz w domu
znajdujesz sobie coś, co nakręca Cię, żeby odkurzanie nie było
udręką. Wizualizujesz sobie, że robisz coś innego, jednocześnie
przykładając wagę do oczekiwanego efektu. Powiem Wam, jak ja to
zrobiłem…

A jak szef nie chce
w ogóle słyszeć o zmianach – od razu wyjdź...bo polecisz razem
z nim przy kolejnej fali…
Zadziwia mnie jedno.
W korporacjach są ludzie, którzy pracują po kilkanaście lat. Od
lat robią swoją robotę. Przychodzą na osiem godzin. Robią co do
nich należy i wychodzą. I w zamian za to oczekują nagród, premii,
awansów, bonusów i podwyżek. Jak byłbym szefem, to takie procesy
poszłyby pierwsze pod lupę. I jak tylko można – zastąpić
systemem informatycznym, automatem albo zmienić tak, żeby nie
trzymać starego pryka, który przychodzi odbić kartę. Bo chodzi o
kasę. Pracownik wkładając wartość, tę wartość generuje.
Pracownik klepiący normy nie wnosi dodatkowej wartości. I ja to
zrozumiałem i rozumiem. Dlatego nie widzę sprzeczności w byciu
indywidualistą i pracownikiem korporacji. Wprost przeciwnie –
widzę w tym potencjał i szansę.
Pracuję codziennie
po osiem godzin i lubię swoją pracę. Wiem, że na to, co dziś
robię zapracowałem. Nie jestem jeszcze w 100% tam gdzie chciałbym
być, ale to chyba dobrze...bo pewnie bym teraz tylko przychodził
odbić kartę…
Wracam do domu. Piszę bloga, współtworzę portal, za chwilę coś więcej. W weekendy robię filmiki na YT, pisze książkę. Czy brakuje mi czasu? Często tak. Ale mam jakieś cele w życiu i do nich dążę. Nie po trupach, nie bez namysłu. Dlatego postanowiłem polubić swoją pracę, jak ją zacząłem wykonywać. Potem przyszedł czas na moje własne sprawy. I nie patrzę na korporacje jak na wielkie, ludzkie maszynki do mięsa. Niczym się nie różnią od każdego innego biznesu. No może poza skalą. Poza tym – tak jak handlarz ziemniakami na bazarku – jak w jednym miejscu podrożeją ziemniaki, to pójdzie gdzie indziej albo podniesie cenę za kilo; nie może oglądać się na kolegę hurtownika, czy stałego klienta bo sam dostanie w dupę. Jak kierowca nie będzie chciał pojechać po dodatkową dostawę mimo, że siedzi i nic nie robi – zatrudni innego. Tutaj nie chodzi tylko o ludzi. I możecie powiedzieć, że korporacje przeliczają ludzi na kasę...a co innego robimy my wszyscy jeśli w grę nie wchodzą emocje? Przeliczamy innych na własne korzyści...nazywajcie to jak chcecie, ale ja widzę w korporacjach mniej hipokryzji niż w zachowaniach większości ludzi. W biznesie może jest większa bezwzględność, ale przynajmniej zasady są jasne…
PS.
Jak zauważyliście, nie wspominam żadnej nazwy firmy, więc nie
wrzucajcie mi, że to artykuł sponsorowany...chciałbym…:)
I
dziękuję koleżance Elżbiecie za poranną inspirację. Wredne
korporacje…;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz