Będzie apel.
Bo to,
co się dzieje zakrawa na kpinę i jest obrazą dla przeciętnie
inteligentnego osobnika.
O co mi chodzi?
Już podaję…
Jak często widzicie
na FB linki do artykułów o interesujących tytułach, chwytliwych
opisach i zachęcających obrazkach? Wchodzicie w artykuł i się
okazuje, że ma on pięć lat! Albo dziesięć!
Ile razy wrzucacie
komentarz z linkiem i nikt nie komentuje podanego źródła, tylko
wszyscy skupiają się na Twoim komentarzu?
Ile razy napiszecie
cokolwiek powołując się na źródło i okazuje się, że nikt
nawet nie zerknął o czym piszecie?
Pominę już
przypadki, gdy pojawiają się komentarze – „nie czytałem, za
długie” (w skrócie „tl;dr”), bo to nawet się nie klasyfikuje
do naprawy. To musi trafić do gruntownej reedukacji.
Dlaczego nie trawię
takich zachowań? Po kolei.
Rozumiem, że w
przypadku, gdy chce się utrzymać wysokie statystyki na stronie na
FB, albo w google analytics, to trzeba publikować dużo. Ale dużo,
moi drodzy, to nie znaczy byle co i byle jak. Bo na byle jakiej
treści, wychowuje się byle jaką widownię. Jak zasypujesz swoją
stronę memami, głupimi obrazkami i artykułami z archiwum
internetu, to nie dziw się, że zniechęcasz publiczność, która
oczekuje czegoś świeżego, konkretnego i zawierającego treść,
nie tylko „przyciągacze”. Wrzucasz ważny, aktualny tekst i co
masz? Dwa lajki i stu widzów...nie dziw się. Sam wychowujesz swoją
publiczność. Sam kształtujesz jej nawyki. I jeśli nie wymagasz od
nich kliknięcia w link artykułu, to nie oczekuj, że to zrobią.
Nie twierdze, że
wiem wszystko o tym, co i jak robić w branży „zapodawania treści”.
Jestem obserwatorem. Prowadzę tego bloga, dwa fanpage, kilka grup na
FB i obserwuję. Bacznie obserwuję co robią inni i jak to robią.
Linkowanie strych
artykułów jest nagminne. I o ile taki link, jako komentarz lub
źródło dla świeżego newsa lub bieżących rozważań jest
uzasadniony, to podawanie go jako sensacji i wielkiego wydarzenia, wynika zapewne z niedbalstwa publikujących lub celowego działania.
W obu przypadkach jest to pewna kpina z odbiorcy. Więc proszę Was –
jak linkujecie artykuł, sprawdźcie datę jego publikacji lub
ostatniej aktualizacji. Nie podniecajmy się wiadomościami
sprzed trzech lat, w świecie, który potrafi się zmienić w ciągu
tygodnia tak diametralnie, że czasem sami w to nie wierzymy.
Widzimy wpis z
artykułem – czytajmy, co jest udostępnione. Często właśnie
o to chodzi osobie, która to robi. Skupianie się na tym, co pojawia
się w okienku nad linkiem, bez złapania do czego się to odnosi,
jest bez sensu. To tak, jakbyś zobaczył ładną okładkę książki,
przeczytał jej wierzch, albo nawet tylną obwolutę i dokonał
oceny. Ba! Wydał recenzję tej książki. Nie obrażajcie swojej
inteligencji i inteligencji innych ludzi…
Umieszczając w
tekście albo pod nim źródła, autorzy nie tylko mówią Wam, że
sprawdzili to o czym piszą. Mówią Wam także – sprawdźcie
sami, przetestujcie naszą wiarygodność. Zastanawiam się jaki
odsetek ludzi korzystających z Wikipedii kiedykolwiek kliknęło w
linki w sekcji „źródła”. Jeśli tego nigdy nie robiliście,
żeby potwierdzić, że artykuł na wiki jest OK...sami znacie
odpowiedź.
Bo z jednej strony –
twórcy i podający treści nas psują, bo stawiają kolorowe
parawany, żebyśmy nie skupiali się za bardzo na samej treści. Z
drugiej strony, jeśli my nie czytamy tego, co podają, nie sprawdzamy
źródeł, to oni przestają je podawać. Zobaczcie jak wyglądały
kiedyś główne portale informacyjne w Polsce. Wirtualna, Onet,
Interia. Mnóstwo treści, źródła, opinie...dziś wszystko
przypomina pudelka…
Nie wiem czy to wina czytelników, trendów i mody. Wiem jedno – administratorzy tych serwisów wiedzą dokładnie co jest klikane, na co zwracacie uwagę, gdzie zatrzymujecie się na dłużej przewijając stronę. Nie klikacie linków do źródeł pod artykułami? Przestają je tam zamieszczać. Zamiast hiperłączy, linków i przekierowania ruchu na zewnętrzne strony, podają samym tekstem, bardzo ogólnikowo skąd wzięli info.
Nie wiem czy to wina czytelników, trendów i mody. Wiem jedno – administratorzy tych serwisów wiedzą dokładnie co jest klikane, na co zwracacie uwagę, gdzie zatrzymujecie się na dłużej przewijając stronę. Nie klikacie linków do źródeł pod artykułami? Przestają je tam zamieszczać. Zamiast hiperłączy, linków i przekierowania ruchu na zewnętrzne strony, podają samym tekstem, bardzo ogólnikowo skąd wzięli info.
Przywołam przykład
z autopsji.
25 sierpnia 2014 roku GW napisała, że w Kalifornii nie
wolno pocałować dziewczyny bez jej wyraźnej zgody. Ukradzenie
pocałunku rzekomo postawiono na równi z molestowaniem i gwałtem.
Tak napisała Wyborcza. Czy podała źródło? Nie, bo po co. I tak
nikt tego nie klika. Czułem, że coś śmierdzi i zajrzałem na
stronę informacji legislacyjnej stanu Kalifornia. I okazało się to
wierutną bzdurą, co opisałem w swoim wpisie (link TUTAJ,
jak nie jesteście leniwi :)). Podobne sytuacje można mnożyć.
Portale wskazując się wzajemnie jako źródła, podają jakieś
głupoty, albo piszą po prostu „PAP.pl”, „reuters”...żadnych
linków...i tak nikt nie klika. I setki, tysiące
komentarzy...w żadnym uwagi - „Jakie jest pochodzenie tej
rewelacji?” „Proszę o podanie źródła tej informacji”…
Tak nas, niestety
uczy szkoła – łykaj nie wnikaj. I mi też dużo czasu zajęło
wyrobienie sobie takich nawyków. Sprawdzam najpierw datę, potem
czytam artykuł, następnie szukam źródła...i czasem po prostu
odpuszczam, bo okazuje się, że artykuł jest bzdurą. Bo jak
przekłamuje źródło – wtedy mam o czym pisać tutaj...nie to,
żebym narzekał na brak tematów :)
Bardzo bym chciał,
żebyśmy w taki sposób podchodzili do mediów. Krytycznie i
sceptycznie. Nie kupując newsów jak prawdy, tylko jako reklamy
produktu. Tylko, że serwisy wiadomości, portale, nie sprzedają
prawdy czy rzeczywistości, jako produktu...sprzedają siebie jako
towar, markę, więc nie ma ograniczeń, jeśli chodzi o
koloryzowanie przekazu „reklamowego”. Pamiętajmy o tym, gdy
złapiemy kolejną rzekomą rewelację na FB czy na innym
serwisie...nie róbcie ze swojej inteligencji kibla newsroomów i
spluwaczki „dziennikarzy”, którzy nie potrafią nazwać kraju,
który powstał po rozpadzie ZSRR… :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz