Spotykamy to
bardzo często. Czasem od razu, czasem, jako ostatni argument podczas rozmowy z teistami.
Chodzi o tekst w stylu – „Ja w to wierzę
i to wystarczy”. Dla wielu teistów to zamyka dyskusję i jest zwycięstwem. A
nie powinno być, bo tak naprawdę jest porażką, jest przyznaniem się do własnej łatwowierności,
braku rozsądku i podatności na niepoparte żadnymi dowodami bzdury.
Co jednak
zrobić w takim przypadku? Bo często ateiści lub sceptycy w obliczu takiego tekstu,
po prostu odkładają dyskusję, zakładają, że nic więcej nie da się uzyskać.
Nic dalszego od
prawdy i postaram się to udowodnić.
Na początek uwaga.
Zainspirował mnie do napisania tego tekstu film Matta Dillahunty w tym temacie
(wkleję go na koniec postu). Nie robię transkrypcji tego filmu, uważam jednak,
że warto jego treść przekazać dalej, zwłaszcza, że film jest dostępny jedynie
po angielsku.
W języku
angielskim funkcjonują dwa słowa, które są w po części synonimami, a po części
znaczą coś innego. Chodzi o słowa „faith”
i „belief”. W tłumaczeniu na polski,
oba oznaczają „wiara, wierzenie”. Z zastrzeżeniem,
że drugie z nich, „belief” oznacza
też przekonanie i w tym znaczeniu będę się nim posługiwał. Dlatego też nie możemy
jednoznacznie przełożyć zaprezentowanych w filmie założeń do dyskusji jeden do
jednego, właśnie ze względu na różnice językowe
Słyszymy od
teisty – „Ja w to wierzę i to jest wystarczające”.
Co powinniśmy zrobić takiej sytuacji?
Przede
wszystkim zapytać, czym jest użyta w tym zdaniu „wiara”. Czy mamy do czynienia
z osobistym przekonaniem, czy też ze ślepa akceptacją jakiejś tezy? I najlepiej
takie pytanie zadać nie w formie otwartej, tylko dać opcję lub sformułować pytanie
z odpowiedziami „tak/nie”. Na przykład, „Czyli mówisz, że jesteś silnie przekonany o prawdziwości tego twierdzenia?”.
To bardzo ważne i należy zdawać pytania,
drążyć. Bo pozostawienie tej sprawy, mimo, że dla nas będzie porażką osoby wierzącej
w rzeczowej dyskusji, dla nich jest wygraną.
Jeżeli uda nam
się ustalić, że mówią o swoich przekonaniach, to powinniśmy zapytać o podstawy
tych przekonań. Przeważnie odpowiedzią będzie stwierdzenie, że podstawą tych przekonań
jest wiara. Oczywiście rozmówca może od razu skoczyć do wiary sensu stricte.
Wtedy nie musimy dopytywać o podstawy przekonań. Za to, w stylu sokratejskim (Styl,
w którym prowadzimy rozmówcę do przyznania błędów jego rozumowaniu. Nie
wytykamy mu błędów, tylko pytaniami prowadzimy go do samodzielnego stwierdzenia,
że popełnia błąd.), pytamy o podstawy wiary. Wtedy zaczyna się zabawa. Zwłaszcza,
jeśli odpowiedzią będzie – „Podstawą
mojej wiary są dowody”.
Otóż, jeśli
podstawą przekonań jest wiara, a podstawą wiary dowody, to wiara jest zbędna! Jest
niepotrzebnym pośrednikiem miedzy dowodami, a przekonaniami. Nie różni się ten ciąg
myślowy, zatem, od myślenia sceptyka czy ateisty. Możemy wyciąć całkowicie wiarę
z tego ciągu i nadal pozostaje on ważny i racjonalny. Jest tylko jeden haczyk.
Pojęcie „dowodów”. I dobrze jest ustalić wcześniej, czym są dowody, żeby nie dać
się teraz złapać w argumenty zamiast skupić się na dowodach. Bo jak wiemy,
żaden logiczny argument, nie ważne czy będzie poprawny i udany, nie ma siły
powołującej cokolwiek do istnienia.
Ani osobiste
doświadczenia, przekonania, objawienia czy świadectwa nie mają siły dowodów dla
nikogo poza tymi, którzy je przeżywają. I tego się trzymajmy. Jeśli coś po
odjęciu z tego osobistego doświadczenia czy przeżycia nie zostaje niczym więcej
jak opowiastka dziadka przy kominku – nie jest dowodem. Ustalmy, zatem od razu,
najlepiej na wczesnym etapie dyskusji, czym dla nas są dowody i im bliżej będą
one empirycznych, namacalnych i sprawdzalnych faktów tym lepiej dla nas, gdy
teista rzuci w nas swoją ostateczną bronią.
Jeżeli, zatem,
teista w swoich wyjaśnieniach na temat źródła wiary dojdzie do dowodów –
wracamy do walki, mamy znowu otwartą dyskusję. Nie oddajemy pola, wciągamy
rozmówce z powrotem w debatę.
Oczywiście nie zmuszamy
nikogo do takiej dyskusji, nie robimy tego w sposób agresywny. Chodzi jedynie o
to, żeby nie dać się złapać na ten „argument ostateczny”. Bo nim nie jest. I
wytrącamy z głowy teisty poczucie, że wygłaszając ten tekst wygrał. Zasiewamy
wątpliwość. Powodujemy, że sam wierzący zaczyna się zastanawiać nad swoimi przekonaniami.
Znaczy – w wersji,
gdy rozmawiamy z kimś, kto jest ciekawy, chce rozmawiać i umie myśleć, mimo
pewnego zblokowania przez poczucie, że wiara jest odpowiedzią na nurtujące go
pytania.
I prośba – nie używajcie
nigdy w rozmowach scenariuszy, gotowych zwrotów i argumentów. To błąd, bo w przypadku,
gdy ktokolwiek w dyskusji wejdzie w obszar, którego nie opisaliście i nie
przygotowaliście – polegniecie. Musicie poznać argumentację przeciwnika, żeby wyczuć
czy on nie korzysta ze scenariusza…wtedy, jeśli wy z niego nie korzystacie –
możecie łatwo skoczyć w bok i wybić przeciwnika z rytmu. Dlatego ważne jest by
znać swojego oponenta, jego argumentacje i samemu nie blokować się gotowymi rozwiązaniami.
Mechanizmy i założenia wystarczą.
Zapraszam do
obejrzenia filmu i komentowania. Jak widzicie wróciłem do żywych po weekendzie
z gilem i jestem gotowy do ponownego podjęcia walki.
[Oczywiście po południu, bo jednak praca, praca, praca…]
[Oczywiście po południu, bo jednak praca, praca, praca…]
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz